Może nie każdy z nas jest Mozartem czy Mickiewiczem, ale każdy jest ważny. Życie każdego z nas to wielka opowieść Wielkiego Autora. Jesteśmy bohaterami tej opowieści i zarazem sami ją tworzymy. (Małgorzata Musierowicz)

środa, 28 lipca 2010

Na szybko

Pięć dni spędzonych w Kołobrzegu, z czego jeden cały zajął nam rejs na Bornholm. Plażowanie, grillowanie, szwędanie się po mieście i po deptaku, śniadanka i kolacje na tarasie, obiadki na mieście. Żeby jednak bilans nie wyszedł na plus: wybita tylna szyba w samochodzie i lekko wgnieciona klapa. Nerwowe oczekiwanie na nową klapę, czy aby dojdzie i uda się ją zamontować przed kolejnym wyjazdem, nie do końca sprawne klocki hamulcowe i popsute wycieraczki (kolejne wizyty u mechaników i kolejne wydawane pieniądze).

Co oprócz tego: powrót Brata z Niemiec, już chyba na dobre, kolejna wizyta u lekarza - wydaje się, że z Młodym wszystko w porządku. Dwie wiadomości, jak to zwykle bywa dobra i zła. Dobra: koleżanka na której spełnionym macierzyństwie postawiono kreskę urodziła dwa dni temu zdrowego, ślicznego synka. Zła: drugą koleżankę zostawił mąż, co wywołało powszechny szok, bo nic na to nie wskazywało, ani według tzw. opinii publicznej, ani według samej M., która jest teraz kompletnie załamana. Ech, jak to nigdy nie wiadomo, co nam życie przyniesie.

A teraz kończę pakowanie na kolejny wyjazd. Tym razem coś ponad tydzień w Olsztynie razem z państwem P. Powinniśmy wrócić przed 10 sierpnia.

wtorek, 13 lipca 2010

Weekend...

... był maksymalnie leniwy. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak kompletnie nic nie robiłam. W związku z tym, że R. z Bratem moim pojechali na spływ, ja zostałam wysadzona u Mamy. W zasadzie ja zostałam wysadzona a Brat zabrany (w drodze powrotnej odwrotnie ;-)). W związku z tym, że pogoda nie zachęcała kompletnie do wychodzenia na dwór (skwar był i jest straszliwy), przesiedziałyśmy całą sobotę i trzy czwarte niedzieli w domu, wychodząc jedynie rano i wieczorem z psem, który tego upału też ma ewidentnie dosyć. Jedzonko było zrobione więc tak naprawdę nie musiałyśmy robić nic. I tak też było. Większość czasu po prostu przeleżałam z książką i przyznaję, że było to bardzo miłe leniuchowanie.

W Szczecinie standardowo już bardziej aktywnie. Wczoraj spotkanie z P. i wizyta u fryzjera zakończona obcięciem moich włosów do takiej długości, jakiej mojej głowa nie uświadczyła od niepamiętnych czasów. Jutro z kolei robimy niezapowiedziany nalot O. To znaczy zapowiedziany, ale jedynie jej mężowi ;-). Mam nadzieję, że będzie nas jak najwięcej.

No, ale na upał to muszę sobie ponarzekać. Tym bardziej, że nigdy nie byłam wrażliwa na pogodę a tu teraz czuję się niemal jak moja własna babcia. Mam trudności z oddychaniem, bardzo szybko zaczynają mnie boleć nogi, zwłaszcza łydki i stopy, mimo że chodzę bardzo mało. Dobrze że przynajmniej nie puchną. (Uroki ciąży ;-)) Natomiast jak już się od tego domu nawet na chwilę oddalę to wracam tak mokra, że ładuję się od razu pod zimny prysznic. Marzę o deszczu, o wielkiej ulewie marzę szczerze mówiąc, żeby choć na trochę zmieniła to powietrze.

środa, 7 lipca 2010

Ostatnie dni...

... były pełne wrażeń i tych pozytywnych, i tych negatywnych, niestety, też. Bal Szóstoklasistów i zakończenie roku minęły bardzo szybko. Zakupiłyśmy z M. dla "naszych dzieciaków" ładne ramki na zdjecia za szybkę wkładając wyszperane specjalnie dla Nich cytaty. Niezmiernie szkoda mi tej klasy. W ostatnim roku zrobili się nieco niedobrzy (wiadomo: najstarsza klasa w szkole ;-)), ale tak sympatyczne dzieciaki to rzadko kiedy można spotkać. Z zakończenia wróciłam z taką ilością kwiatów, że ledwo znalazłam na nie miejsce. Potem był weekend spędzony u mojej Mamy. Pyszne jedzonko jak zwykle, a wieczorem kabareton. Po drodze jeszcze udane zakupy na wyprzedażach, a tym samym dwie nowe pary butów w mojej szafie :-). Mąż obłowił się nieco bardziej. W międzyczasie jeszcze tu i ówdzie robione zakupy dla Synusia, który najprawdopodobniej zostanie Mateuszem. Hitem był zwłaszcza zimowy kombinezonik zakupiony na wyprzedaży w Smyku dosłownie za bezcen.

A z tych spraw negatywnych to zaliczyłam kilkunastogodzinny pobyt w szpitalu, na który sama tak naprawdę sobie zasłużyłam wychodząc z domu bez śniadania. Właściwie to wyszłam tylko do piekarni po bułki na to śniadanie właśnie, a przy okazji zahaczyłam o pocztę. Oba miejsca dosłownie rzut beretem od mojego domu. Czułam się rewelacyjnie, a to była dosłownie chwila: stojąc już przy okienku zrobiło mi się niezmiernie słabo no i poleciałam. Zemdlałam pierwszy i mam nadzieję ostatni raz w życiu. Pani z poczty zadzwoniła po karetkę, sanitariusze zrobili mi EKG i zbadali cukier - wszystko ok. Niestety nie mieli jak sprawdzić co z Maluchem, a na tym przecież najbardziej mi zależało. Dobrze, ze R. zaraz do mnie przyjechał, bo ja się oczywiście zryczałam z nerwów i pewnie sama nic bym nie załatwiła. Pojechaliśmy do szpitala, tam zbadali mnie i Młodego i na szczęście okazało się, że wszystko jest w porządku. Teraz emocje już opadły, ale przyznaję, że byłam w niezłym stresie. No i chwilowo mam obawy przed samotnym wychodzeniem z domu, zwłaszcza w taki upał.